Bartosz Głowacki w Galerii Wystawa

Opublikowano 19 czerwca 2018

 

Bartosz Głowacki:

To co zwróciło moją uwaga lata temu , a miałem przyjemność układać teczkę Pana Bartosza składaną na Wydział Malarstwa, to jego charyzma, samodzielność i pewność w swych ideałach.

Ta konsekwencja w poszukiwaniach własnej drogi twórczej potwierdziła się w trakcie studiów. Bartosz Głowacki studiuje w Pracowni Malarstwa prof. Andrzeja Rysińskiego, aneks realizuję w Pracowni Malarstwa Ściennego u prof. Edwarda Tarkowskiego. Przez szereg lat realizował również swoje projekty w Pracowni Rysunku prof. Ryszarda Sekuły, gdzie mam przyjemność być adiunktem. Stąd moja łatwość w śledzeniu poczynań artystycznych Bartosza Głowackiego.

Kiedy 25 maja odwiedziłem jego pracownię, mając w głowie obrazy z jego wystawy z listopada, która miała miejsce na Wydziale Malarstwa byłem pod dużym wrażeniem.

 

„Symulacja/fabrykacja/spekulacja – malarstwo i realizacja w pracowni malarstwa ściennego. To już kolejna wystawa Bartosza Głowackiego, którą możemy oglądać na przestrzeni ostatnich kilku lat. Jednak aby odnieść się do obecnie prezentowanych prac chciałbym się cofnąć do wcześniejszej ekspozycji, którą miałem przyjemność oglądać w 2015 roku na warszawskim Żoliborzu.

I nie chodzi mi tu o tak lubiane i „wygodne” dla opisującego pojęcia typu: rozwój, krok do przodu, czy metamorfoza. Nie. Wręcz przeciwnie. W tym przypadku chodzi o konsekwencję duchową autora, ciągłość myślową wynikającą z dystansu do otaczającej nas rzeczywistości, ale i do samego siebie. Bo Bartosz jest człowiekiem skromnymi, asertywnym, nie szastającym pochopnymi opiniami. To samo widać w jego pracach. Czy jest to malarstwo przedstawiające (wystawa z 2015 roku), abstrakcyjne, surrealistyczne, czy obecne obrazy „Nie da się ukryć”, „Grube ryby”,  „Daleka metafora”,  „Dojna krowa” mamy do czynienia z przemyślanym działaniem. Bo nawet ślad maźnięcia pędzlem, kreska z gestu, czy rozlewająca się plama czerwonej farby są dopracowane w najmniejszym szczególe. Spontaniczne, trafione za pierwszym razem, ale jeżeli nie satysfakcjonują autora – uzyskane po wielu próbach, aż do skutku. To wysublimowanie wynika z pedantyzmu, zamiłowania do odkrywania nowych możliwości technologicznych, ale przede wszystkim stabilności życiowej Bartosza. Bo obrazy w jego przypadku nie powstają same dla siebie. Nie są rutyną wynikającą np. z sentymentu do jego mistrza prof. Andrzeja Rysińskiego konieczności malowania żeby „było wiadomo, że maluję”, czy bezpośrednich inspiracji innymi mistrzami. Owszem można się w nich dopatrzeć ducha albo Hockneya,  Hoppera, de Chirico, Magrittea, bądź Anselma Kiefera, ale tylko  w postaci „subtelnej mgiełki” świadomie przetworzonej, przecedzonej, mającej raczej wpływ na „kulturę wyobraźni” Bartosza, a nie na bezpośrednie nawiązanie w twórczości. Obrazy są bowiem w jego wypadku swoistym dziennikiem, pamiętnikiem. Wizualną notatką myśli, nastrojów, komentarzy do sytuacji. Tu wracam do formy wypowiedzi malarskiej.

Nie ważne jak, realistycznie czy abstrakcyjnie, ważne żeby efekt, przekaz końcowy był dla artysty donośny w swojej skuteczności niczym bicie dzwonu. Skończony obraz jest dla Bartosza niczym lustro, w które może spojrzeć z zaufaniem, z podniesioną głową.

I nie ma znaczenia, czy w tym odbiciu będzie uśmiechnięty, czy niewyspany po ciężkiej nocy.

Ważne żeby to spojrzenie było prawdziwe.

Utarło się, że obrazy powinno się oglądać z daleka, ale w tym przypadku widz powinien skonfrontować się z tymi pracami twarzą w twarz. I nie chodzi tu jedynie o przestudiowanie wcześniej wymienionych subtelnych szczegółów, niuansów, prawie niewidocznych muśnięć, ale o niespodziankę, która na niego czeka. Tą niespodzianką są tytuły. Na tyle przewrotne, osobiste i sugestywne w swoim komentarzu, że obraz, który przed chwilą wydawał nam się piękny, wręcz nieskazitelny w swoim wysmakowaniu,  zaczyna budzić w nas obojętność, a czasem niechęć. I odwrotnie.

Bartosz Głowacki w swojej rozprawie magisterskiej „Demiurg z ograniczoną odpowiedzialnością. Strategie kreowania wartości w sztukach wizualnych” pisze: Czy artysta tworzy to, co chce, czy może to co się sprzedaje, a może buduje swój wizerunek tak, by robiąc to, na co ma ochotę, móc to sprzedać lub z innej beczki sprzedaje, żeby móc robić to, co chce? aby po chwili dodać: Czy jedyną formą funkcjonowania dzieła sztuki na rynku jest forma unikatowego dobra-produktu? Definiując charakter poszukiwanych tytułowych wartości, mam na myśli zestawienie wartości symbolicznych z czysto wymiernymi, jakimi są wartości marketingowe.

Bardzo życiowe spostrzeżenie. Pamiętam rok 1998 kiedy wraz z kolegą Tomaszem Milanowskim mieliśmy taki sam dylemat. Zatem po 20 latach historia jest taka sama.

Praca teoretyczna jest bardzo interesująca i wszystkim polecam tą lekturę.

Zarówno optymistom jak pesymistom.

Jest to komentarz do współczesnej rzeczywistości w której znalazł się młody artysta po ukończeniu studiów.

 

I tak w wyważony sposób poznajemy autora, który tym krótkim sygnałem, hasłem poddaje nasze umysły zaskakującej próbie poszukiwania czegoś innego niż się spodziewaliśmy, czegoś własnego, czegoś, co nigdy do końca nie zostanie przez nas odkryte. Dalej są już tylko smoki*.

                                                                                                                                       Łukasz Rudnicki